na
drzewo.
-
Cześć,
tato! - ryknęła
i tak mocno klepnęła go w policzek, że następny kwadrans
dzwoniło mu w uchu.
-
Cześć,
złotko
- odparł, nachylając się, by złapać
Gage'a. Dźwignął
synka i uściskał oboje. - Cieszę się, że wróciliście.
W
tym momencie podeszła
do nich Rachel. Na jednym ramieniu niosła torbę podróżną i
niewielką torebkę, na drugim - paczkę pieluch Gage'a (na
opakowaniu wypisano NIEDŁUGO BĘDĘ JUŻ DUŻY, słowa mające
bardziej pocieszyć
rodziców niż
zainteresować
dziecko). Wyglądała
jak zawodowy fotograf pod koniec długiej, męczącej sesji.
Louis
schylił
się między dziećmi
i ucałował
ją w usta.
-
Hej.
-
Hej, doktorku. - Uśmiechnęła
się.
-
Wyglądasz
na skonaną.
-
Jestem skonana. Bez problemów dotarliśmy
do Bostonu. Bez problemów przesiedliśmy się i
wystartowaliśmy. Ale w chwili, gdy samolot kołował nad miastem,
Gage spojrzał w dół, powiedział „Ładnie, ładnie” i cały
się obrzygał.
-
Jezu! - jęknął
Louis.
-
Przebrałam
go w łazience - ciągnęła. - To raczej nie wirus ani nic takiego.
Po prostu choroba powietrzna.
-
Chodźcie
do domu. Na kuchence czeka chilli.
-
Chilli! Chilli! - krzyknęła
entuzjastycznie Ellie wprost w ucho ojca, dając się porwać
radości
i podnieceniu.
-
Chijiii! Chiiijiii! - wrzasnął
Gage z drugiej strony. Teraz przynajmniej Louisowi dzwoniło w
obu uszach.
-
No dalej - powiedział.
- Bierzmy walizki i spadajmy stąd.
-
Tatusiu, jak się
miewa Church? - spytała Ellie, gdy sadzał ją w samochodzie.
Louis spodziewał się tego pytania, nie oczekiwał jednak
niespokojnej miny córki i głębokiej zmarszczki pomiędzy jej
ciemnoniebieskimi oczami. Uniósł brwi i spojrzał na żonę.
-
W weekend obudziła
się z krzykiem - wyjaśniła cicho Rachel. - Miała zły sen.
-
Śniło
mi się, że Church wpadł pod samochód - dodała Ellie.
-
Zbyt wiele kanapek z indykiem po wielkim dniu, takie jest moje
zdanie - oznajmiła
Rachel. - Miała też lekkie rozwolnienie. Uspokój więc ją, Louis,
i wynośmy się z tego lotniska. Przez ostatni tydzień widziałam
dość
lotnisk. Starczy mi na najbliższych
pięć
lat.
-
Church ma się
dobrze, złotko - odrzekł wolno Louis.
Tak,
dobrze. Całymi
dniami wyleguje się w domu i obserwuje mnie tymi dziwnymi,
mętnymi oczami - zupełnie jakby tamtej nocy zobaczył coś, co
zniszczyło w nim nawet tę mizerną resztkę kociej
inteligencji. Miewa się świetnie. Wieczorami wypycham go z
domu szczotką, bo nie chcę go dotykać.
A ostatnio, kiedy otworzyłem
drzwi, trzymał w pysku mysz - czy raczej to, co z niej zostało.
Rozwlókł flaki i zjadł na śniadanie. A skoro już mowa o
śniadaniu, to ja tego ranka zrezygnowałem z mojego. Poza
tym...
-
Nic
mu nie jest.
-
Och! - zmarszczka pomiędzy
jej oczami wygładziła się. - To dobrze. Kiedy miałam ten sen,
byłam pewna, że zginął.
-
Naprawdę?
- Louis uśmiechnął się. - Sny są zabawne, prawda?
-
Snyyyyy! - ryknął
Gage. Wszedł właśnie w etap papugowania wszystkiego; Louis
dobrze go pamiętał z dzieciństwa Ellie. Malec chwycił garść
włosów
Louisa i szarpnął z takim zapałem, że ojcu pokazały się
gwiazdy.
-
No dalej, kochani - rzucił
Louis i razem ruszyli po odbiór bagażu.
Dotarli
już
do stojącego na parkingu samochodu, gdy Gage zaczął powtarzać:
„Ładnie,
ładnie” dziwnym, przerywanym czkawką głosem. Tym razem
zwymiotował na Louisa, wprost na grubo tkane spodnie, które
Louis włożył specjalnie na powitanie rodziny. Najwyraźniej w
opinii Gage'a „ładnie” oznaczało w istocie „Uwaga, odsuńcie
się, zaraz zwymiotuję”.
Okazało
się, że to jednak był wirus.
Nim
pokonali dwadzieścia
pięć
kilometrów, dzielących
dom w Ludlow od bangorskiego lotniska, Gage zaczął zdradzać
objawy gorączki
i zapadł w niespokojną drzemkę. Louis powoli wprowadził auto do
garażu. Kątem oka dostrzegł Churcha przemykającego pod ścianą z
wysoko uniesionym ogonem. Jego dziwne oczy spoglądały wprost na
samochód. Po sekundzie kot rozpłynął się w gasnącym blasku dnia
i moment później Louis ujrzał następną rozszarpaną mysz
obok stosu czterech letnich opon - podczas nieobecności Rachel i
dzieci założył zimowe. Wnętrzności zwierzątka połyskiwały
w półmroku wilgotną czerwienią. Mysz nie miała głowy.
Louis
szybko wstał
zza kierownicy i z rozmysłem wpadł na opony, ułożone jedna na
drugiej niczym olbrzymie pionki do warcabów. Dwie z nich
spadły, zakrywając mysz.
-
Auć!
- westchnął.
-
Niezgrabiasz z ciebie, tato - zauważyła
miłym tonem Ellie.
-
Zgadza
się
- odparł Louis z udanym rozbawieniem. Miał wrażenie, że zaraz
powie „Ładnie, ładnie” i zwróci cały swój obiad. -
Tatuś to niezgrabiasz.
Nie
pamiętał,
by przed swym niesamowitym zmartwychwstaniem Church kiedykolwiek
zabił choć
jedną
mysz. Czasami osaczał je i bawił się z nimi w śmiertelne
kocie zabawy, nieodmiennie kończące się zagładą, ale on sam,
Rachel bądź Ellie zawsze zdążyli interweniować,
nim stało
się najgorsze. A po kastracji koty najczęściej nawet nie spojrzą
na mysz, przynajmniej póki same mają co jeść.
-
Będziesz
tak stał i śnił na jawie, czy pomożesz mi z dzieciakiem? -
spytała Rachel. - Doktorze Creed, proszę wracać
z planety Mongo. Ziemia pana potrzebuje. - W jej głosie
brzmiało znużenie, zmieszane z irytacją. parking lotnisko modlin
-
Przepraszam, słonko.
- Louis poszedł po Gage'a, gorącego jak rozżarzony piecyk.
I
tak tego wieczoru tylko troje z nich zjadło
słynne chilli Louisa; Gage półleżał na sofie w salonie,
rozpalony i apatyczny, sącząc z butelki ledwo letni bulion i
oglądając kreskówki.
Po
obiedzie Ellie podeszła
do drzwi garażu i zawołała Churcha. Louis, który zmywał
naczynia, podczas gdy Rachel rozpakowywała na górze torby,
miał cichą nadzieję, że kot się nie zjawi, lecz przyszedł,
zbliżając się swoim nowym niezgrabnym krokiem, i to niemal
natychmiast, jakby on, a raczej to czyhało w pobliżu. Czyhało.
Słowo to samo przyszło mu na myśl.
-
Church! - krzyknęła
Ellie. - Cześć,
Church! - Podniosła
kota i przytuliła go. Louis obserwował ją kątem oka; jego dłonie,
jeszcze przed sekundą grzebiące w zlewie w poszukiwaniu
brudnych sztućców,
zamarły.
Ujrzał, jak uszczęśliwiona mina Ellie ulega powolnej zmianie.
Kot leżał bez ruchu w jej ramionach, tuląc uszy. Patrzył
wprost na nią.
Po
długiej
- Louisowi zdawało się, że bardzo długiej - chwili dziewczynka
postawiła Churcha na ziemi. Kot odszedł powoli w kierunku
jadalni, nie oglądając się za siebie. Kat małych stworzeń,
pomyślał Louis niespokojnie. Chryste, co my zrobiliśmy
tamtego wieczoru?
Naprawdę
próbował sobie przypomnieć,
lecz wspomnienia zaczynały
już blednąc, tak jak